Ciasto jogurtowe to proste, pyszne ciasto... Moje niestety tak nie wyglądało!

Jak zepsuć ciasto jogurtowe? Kombinowaniem!

Całe swoje dorosłe życie żyłam w przekonaniu, że piec nie potrafi, a w związku z tym – nie piekę i piec nie będę. A nie, przepraszam – piekła jedno jedyne ciasto zwane „murzynkiem”. Murzynek był na tyle częstym gościem w domu, że obrzydł wszystkim. I tak trwaliśmy w tym ciastowym odrętwieniu, aż do dnia, w którym namówiona przez przyjaciółkę zaglądnęłam na popularne Moje Wypieki. No i się zaczęło…

Ślinotok gwarantowany!

Jak się zagląda na tą stronę i ogląda te wpisy, to się człowiek zaczyna oblizywać, a gęba człowiekowi się zaczyna śmiać, jakby stał właśnie w cukierni i sobie mógł to wszystko za darmochę wziąć i skonsumować (i jeszcze na pewno nie pójdzie w biodra!) – no błogo po prostu człowiekowi. U mnie również to uczucie błogości zagościło, a towarzyszył mu ślinotok. Brutalne było zderzenie z rzeczywistością, kiedy to okazało się, że nic z tych pięknych i smacznych rzeczy się nie zmaterializowało obok kałuży powstałej w wyniku wspomnianego już ślinotoku. Ogarnęła mnie chęć upieczenia czegoś… Czegokolwiek! Babka jogurtowa? Brzmi swojsko, zdrowo i tanio (to tak na wszelki wypadek, jakby mi nie wyszło – łatwiej będzie kurom sąsiada dać mając świadomość, że nie dziobią drogich produktów).

Do dzieła, czyli… jakoś to będzie

Wyciągnęłam maszynerię… Maszyneria jest wielofunkcyjna, na dwa pojemniki, z mnóstwem gadżetów schowanych gdzieś (nawet nie wie gdzie dokładnie), z których to cudów techniki liczących sobie lat naście wykorzystuję jedną końcówkę: z nożami przytępionymi przez czas i zasadniczo jeden większy pojemnik (no chyba że większy jest brudny – wówczas w obroty idzie mniejszy w komplecie z mniejszymi nożami). Do pojemnika dużego maszynerii wrzuciłam jajka, potem cukier (problem nr 1: nie ma drobnego, jest zwykły kryształ – nie ma wyjścia, jakoś to będzie), potem cukier waniliowy (problem nr 2: nie ma cukru waniliowego, ale cukier to cukier, więc dorzuciłam 8g. kryształu, coby suma cukrów się zgadzała, jakoś to będzie). Następnie w przepisie stało, że należy owe składniki zamieszać do „lekkości i puszystości”, na ile tylko można taki efekt końcówką z nożami osiągnąć (jakoś to będzie!)… Dalej w przepisie stoi, że trzeba dodać jogurt naturalny (problem nr 3: po wsadzeniu głowy do lodówki stwierdziłam absolutny brak jogurtu naturalnego, ale za to całą masę jogurtów truskawkowych – nie ma wyjścia, muszą być, poza tym konsystencja zbliżona więc co tam, jakoś to będzie…), olej (problem nr 4: 150 ml, no nie ma, aż tyle nie wycisnę z prawie pustej butelki, ale olej to tłuszcz, a tłuszcz to też margaryna, a margaryna jest, więc się trochę dotopi, coby konsystencja i ilość ml się zgadzała). Teraz już z górki, bo mąka i proszek do pieczenia są.

Liczy się efekt, a ten… no cóż!

Mój wyrób trafił do piekarnika, po upływie określonego w przepisie czasu –  wykonałam test suchego patyczka, który to test ciasto zdało, więc zostało wyciągnięte z piekarnika i zasypany cukrem pudrem bardzo obficie.

Po ostygnięciu pokroiłam swoje dzieło i moim oczom ukazało się puszyste ciasto w kolorze… sinym! Pewnie za sprawą truskawkowego jogurtu? Dzieci na kolorach się nie znają (tzn – znają się, ale niekoniecznie wiedzą, że ciasto sine nie powinno być) – więc coś tam podzióbały, zwłaszcza górę z cukrem pudrem. Mąż się na kolorach nie zna (ale ten dla odmiany wie, że kolor siny nie jest naturalnym kolorem dla ciasta) – więc z grzeczności coś tam dzióbnął.

Nie wiem na jakim poziomie jest znajomość kolorów u kur, ale ciasto bardzo im smakowało.

Tagged ciasto , moje wypieki , pieczenie , piekarnik przepisy

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *